LUTY TO TRUDNY MIESIĄC

o grzechach ludzkości

W lutym mnie świerzbi. Zima ciągnie się w nieskończoność. Chłód maltretuje ciepłolubne ciałko. Ciemność i perspektywa tych kilku miesięcy, które trzeba jeszcze jakoś przepękać do wiosny powoduje, że jest to idealny moment na dezercję. Tym bardziej jeśli jest ona uzasadniona. Bo przecież pracowy wyjazd to nie jakaś fanaberia, a zasadne działanie na rzecz podnoszenia kompetencji, wiedzy i dobrobytu. Tak sobie to pięknie argumentuje. I tym sposobem jestem skłonny łatwiej przełknąć plane shame( wstyd związany z lataniem).

   

Anyway- lecę do Madrytu i cieszę się jak dziecko, bo nie byłem tam nigdy, a że Hiszpania to mekka foodiesów, gastronomów, smakoszy i żarłoków to wiemy. Zatem odległa stolica musi być monumentalna, okazała, bogata i pyszna. Przynajmniej takie mam wyobrażenie. Tym bardziej, że Madryt jest gospodarzem jednej z najważniejszych kulinarnych imprez na świecie Madrid Fusion. Warto tam dotrzeć. Jest to spotkanie wybitnych kucharzy z całego świata, forum wymiany doświadczeń i rozwoju. Coś pięknego. Poszukaj w internetach jeśli Cię to interesuje. Jest sporo wykładów także na you tube.

 

Jedziemy na zaproszenie naszych znajomych/Partnerów z Ogrodu Botanicznego UW. To z Nimi 2 lata temu zrobiliśmy I edycję Warszawskiego Festiwalu Kulinarnego. Udało się, bo jedną z naszych inspiracji był duży międzynarodowy projekt, którego byliśmy częścią. Big Picnic – bo tak się nazywał ten projekt – to wspólna inicjatywa kilkunastu ogrodów botanicznych z Europy i świata na rzecz bezpieczeństwa żywnościowego. Na rzecz dialogu i komunikacji. Na rzecz współpracy wielu środowisk w czasach kryzysu. O co ten raban?  Otóż. Z pozoru wszystko wygląda pięknie. Półki w sklepach są pełne, koszyki także, restauracje pękają w szwach, a my – konsumenci jesteśmy coraz bardziej świadomi. Scena kulinarna rozwija się jak nigdy dotąd, akademie kulinarne rosną jak grzyby po deszczu, a kulinaria i zdrowie na stałe są elementem debaty publicznej. Gdybym napisał że stoimy nad przepaścią to chyba bym nie przesadził. Ba, może to i nawet niedoszacowanie sytuacji, w której się obecnie znaleźliśmy. Problem polega na tym, że to cisza przed burzą. To coś w rodzaju bankietu na Titanicu. Jemy krewetki, pijemy szampana, lada moment wjedzie rostbef na krwisto, podlany demi-glasem, są jeszcze brioszki z fois gras, tatar z tuńczyka, ganasz czekoladowy z wanilią z Madagaskaru, trufle, jadalne złoto i kto wie, co jeszcze. Siedzą, piją, lulki palą. Wiesz. Siedzę w tych garach od ponad 15 lat. Zaglądam wszędzie gdzie się da. Od producentów, przez dystrybutorów, aż po Twoja i moją lodówkę. Nie dotarłem tylko na wysypisko, choć na śmietniku bywam regularnie. Cały łańcuch. I wiesz co?

To wszystko totalnie stoi na głowie. Jest nie tak jak być powinno. Jest niebezpiecznie, krótkowzrocznie i bardzo ryzykownie. Oczywiście w cichości tu i ówdzie mówi się o potrzebie zmian. Ale z reguły Ci co o tym mówią, są wystarczająco mało słyszalni, że można ich zignorować. W najlepszym przypadku zostaną nazwani panikarzami, wariatami, weganami i utopistami. Ot taki los.

O co mi chodzi. Otóż. Wracam do konferencji i bezpieczeństwa żywnościowego. Całkiem wkrótce. Będzie nas niemal 10 miliardów. Już dziś mamy nie lada problemy z paliwami kopalnymi, zmianami klimatycznymi, wyjałowieniem gleb, spadkiem bioróżnorodności, wzrostem zachorowań na choroby żywieniowo zależne, wyrzucamy jakieś 30 % żywności, w wielu miejscach świata brakuje wody i ten problem będzie narastał, mamy wyspę świeci na Pacyfiku o powierzchni 6 razy większej niż Polska, a mimo kosmicznej emisji gazów cieplarnianych nadal wycinamy drzewa na masową skalę, w najlepsze raczymy się mięskiem i latamy samolotami jak dzicy.

Problem polega na tym, że nasz system żywnościowy jest dziś skonstruowany w taki sposób że produkujemy za dużo, sporo marnujemy i zużywamy zasoby, których właściwie nie mamy, a już na pewno zabraknie ich dla naszych dzieci i wnuków jeśli nic z tym nie zrobimy za naszego życia.

I to nie jest moja prywatna opinia, bo ja bym wolał mieć inną. Jeść krewetki, latać samolotami i pić szampana. Tylko, że sumienie nie bardzo mi na to pozwala. Jeśli nie zaczniemy słuchać naukowców. Jeśli nie przyciśniemy polityków i urzędników, jeśli sami się nie przyciśniemy to za tych kilka lat może być za późno. Czemu? Wyobraź sobie sytuacje, w której nadal nie ma edukacji żywieniowo-środowiskowo-kulinarnej w szkołach. Na przestrzeni kilkunastu lat doganiamy USA i Wielką Brytanie pod kątem chorób żywieniowozależnych. Ze sceny kulinarnej znikają mali producenci i mali rolnicy. Koszty chorób żywieniowozależnych rosną. Rosną także ceny żywności bo zasobów jest coraz mniej. Ziemie trzeba nawozić coraz to bardziej intensywnie, bo po latach intensywnych upraw nie wiele już w niej zostało. Piętrzą się problemy z chorobami zwierząt: ASF, ptasią grypą, chorobą wściekłych krów. Bo zwierzaki nadal żyją w ścisku, a bakterie stają się coraz bardziej odporne na antybiotyki i inne leki stosowane w przemyśle żywnościowym. Zapomniałem o rybach.

Już dziś 91 % światowych łowisk jest na granicy absolutnego przełowienia. Możliwe że do 2048 – szacunki są różne – wyłowimy ostatnie ryby, z tych które dziś są najistotniejsze gospodarczo.

Widziałem to na własne oczy. Na Bałtyku, w Egipcie, w Wietnamie i na Sri Lance – to co pływa w morzach i oceanach to resztki, a to co widzisz na sklepowych półkach to w większości ryby hodowlane.Przypadek? Starczy?  Wiesz. Ja też bym może i wolał tego nie wiedzieć. Jestem smakoszem, uwielbiam jeść. Kocham mięso, owoce morza i wszelkie rarytasy z importu, niemal tak samo jak podróże i parę innych zakazanych rzeczy. Ale niestety z moich obserwacji wynika, że miarka się przebrała.

I czas na pokutę. I ja wiem, że w trakcie imprezki na Titanicu nikt nie ma ochoty na pokutę. Ale sam rozumiesz, że może być za późno.

Jeśli nie dla nas to dla naszych dzieci. Nie mówiłem Ci. Będę mieć córkę,więc to dla mnie tym bardziej trapiące. Dziękuje za gratulacje.

     

I co teraz? Jeszcze moment. Bo w tym pędzie, natłoku słów i myśli nie powiedziałem Ci jeszcze jednej ważnej rzeczy. Jest takie czasopismo naukowe Lancet się nazywa. Bardzo prestiżowe i uznane. Niedawno ukazał się raport. 30 kilku naukowców z kilkunastu krajów. I oni tam piszą, że nasza dieta musi się zmienić dla zdrowia i dla planety. Przekształcili piramidę żywieniową. Mamy jeść głównie warzywa, ciut mniej chleba, makaronów, kasz i ziemniaków, zdecydowanie mniej jaj, nabiału i mięsa. Ble ble ble… dziś takie badania jutro inne. Kołacze mi w głowie odpowiedź malkontenta.

     

Łączę kropki.. jakieś dwa miesiące temu ukazał się inny raport. Tym razem komisji klimatycznej przy ONZ. Synteza setek... a może i tysięcy badań. Z niego wynika, że nasz klimat i ekosystem stoją na granicy kataklizmu, naukowcy od lat biją na alarm, żebyśmy się w końcu ocknęli, obudzili, posłuchali. Bo nasz statek właśnie zarył w wielką lodową górę. Ale muzyka gra tak głośno. Jedzenie pyszne, a bąbelki buzują. Biznes się kręci, uśmiech od xanaxu, prozacu i kokainy. Pięknie jest. Po co słuchać. Zostawcie mnie w spokoju. W szale zakupów, w błogości konsumpcyjnego wiru, w kołowrotku codzienności. Poproszę tylko filtr powietrza, jeszcze jedną kawę, mieszkanie na kredyt i jeszcze leasing na diesla, żebym mógł spokojnie kulać się dalej… i dalej… Stop.

 

Nie jestem bez winy. Siedzę w tym po uszy tak samo jak Ty. Tylko jakoś mierzi mnie, że nie potrafimy sobie spojrzeć w oczy i przyznać racji. Uznać, że miarka się przebrała i że może czas odkupić winy „nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu” Jak? Na wielu poziomach - myślę bo grzech to jedno, rozgrzeszenie to drugie, konsekwencje grzechu to trzecie, zadośćuczynienie to czwarte.

Zmiany powinny nastąpić w domu, w tym jak żyjemy, w instytucjach, na poziomie biznesu, mediów. Na poziomie podatków. I wiem, że to brzmi jak utopia. Ale wiesz... w wielu miejscach na świecie to się dzieje.

Są nacje, które konsumują mniej i w bardziej zrównoważony sposób. Są kraje, miasta i regiony, które mają strategie, polityki i rozwiązania na rzecz środowiska, zrównoważonego rolnictwa i edukacji żywieniowej. Są kraje, w których są podatki od śmieciowego jedzenia i gdzie inwestuje się kulturę kulinarna. Te rozwiązania są na wyciągnięcie ręki. Wystarczy z nich skorzystać. Wystarczy obudzić się z letargu, zacząć łączyć siły. Szukać wsparcia i budować koalicje. Wywierać presję, uczyć się i działać na rzecz budowy nowego bardziej zrównoważonego systemu żywieniowego. Bo inaczej serio może być za późno.

O tym mięsie jeszcze. Czemu się tak czepiam. Kurczak w 40 dni (50 mln sztuk w Polsce). Świnia w cztery miesiące (powinna mieć rok – naturalnie do wagi ok 100 kg), krowa 18, 27 i więcej miesięcy (20 mln sztuk). Zwierzaki piją gigantyczne ilości wody, jedzą masę paszy, pierdzą, sikają i srają. I to nie idzie w próżnię. Ich chów jest odpowiedzialny za emisję ok 30% wszystkich gazów cieplarnianych.

Ta pasza także nie bierze się znikąd. Zwierzęta produkowane na taką skalę chorują. Stanowią zagrożenie, dla środowiska, dla naszego i swojego zdrowia, a to wszystko w imię taniej kiełbaski, karkówki w promocji i niekończącego się dostępu do taniego mięsa. W to mi graj. Nie zadaje pytań. Jem bo lubię. Mięso do każdego posiłku. Z certyfikatem. To rzecz jasna niemały biznes. Gigantyczne interesy, nie tylko polskie, zatem wyzwanie jest nie małe. Zapomniałem dodać, że przemysłowo produkowane mięso, często jest dalej przetwarzane, chłodzone, pakowane, szprycowane substancjami dodatkowymi. Czyli pod względem zdrowotnym i środowiskowym to nic fajnego. I też nie chce żeby teraz wyszło, że wieszam psy na całym przemyśle. Wydaje mi się, że potrzebna jest w końcu uczciwa debata, także etyczna i ekonomiczna o tym gdzie są granice. Niskich cen, efektywności i zdrowego rozsądku. Pointując… zostawiam Cię z tym. Pomyśl sobie o tym trochę w samotności. Najlepiej przed lustrem. Ja też pomyśle. Co dnia rezonuje mi to w głowie jak dzwon.

W Madrycie. było pięknie. Imponujące miasto. Z monumentalną architekturą, zjawiskowymi dziełami sztuki w Muzeum Narodowym i masą imigrantów. Jak na ironię to stolica mięsa. Szynki otaczały nas zewsząd. I żebyśmy się dobrze zrozumieli.

Ja mięso lubię, ale uważam, że potrzebujemy jakiegoś pomysłu i działań żeby ogólnie, społecznie, narodowo, cywilizacyjnie jeść go mniej.

To się także tyczy gastronomii. Bo umówmy się, ta nasza współczesna zbudowana jest ta mięsie. Steki, sushi, hamburgery,kebaby, mielone i schabowe, żur i rosół na popitkę. Gastronomia jest cichym współudziałowcem tej całej sytuacji. Jak stawić czoła sobie samemu? Powściągnąć żądze, wygrać z namiętnością smaku. Bycie niewolnikiem naszej sensualności czyni nas małymi. A przecież tacy nie jesteśmy? Czy się mylę?

I jeszcze słowo o dzieciach. Bo wiesz.. my od najmłodszych lat jesteśmy uczeni co i jak jeść? Jesteśmy zaprogramowani. W domu, w szkole, w przedszkolu, w społeczeństwie.

Kiedyś Japończycy byli buddystami, nie jedli mięsa, nie przepadali za nim. To ciekawe. Dziś je kochają. Tego można nauczyć lub oduczyć, jeśli się chce. Moglibyśmy jeść piękne, pyszne i zdrowe jedzenie głownie roślinne, z niewielką ilością wysokojakościowego mięsa. Moglibyśmy uprawiać ogrody miejskie, budować wspólnoty, uczuć się gotowania razem ze starymi i młodymi, spędzać czas razem i rozwijać naszą wiedzę o środowisku i naszej relacji z nim. Na świeżym powietrzy na rowerze, na ławce w alei drzew. To jest możliwe. Wystarczy chcieć. Chcę w to wierzyć. Bo w co innego? Chyba tylko w Boga, który w końcu zrobi z tym porządek.

Kontakt

W sprawie współpracy

biuro@grzegorzlapanowski.pl
tel.: +48 794 041 207

Bądź na bieżąco

Facebook Instagram Youtube
W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Używamy ich w celach statystycznych. Każdy użytkownik może nie wyrazić zgody na umieszczanie plików typu cookies na jego urządzeniu końcowym. W tym celu należy skorzystać z opcji wyłączenia pobierania i przechowywania plików typu cookies w przeglądarce internetowej.
Zamknij